Minimalizm kontra dziecko

Pisałam niedawno o wyprawce dla dziecka. Popełniłam nawet dwa teksty (1 i 2). Mówiłam, co moim zdaniem jest zbędne, co niezbędne, co można dokupić później, nad czym warto się zastanowić.  Kilka dni temu Kasia z bloga simplicite.pl podjęła temat posiadania dziecka w kontekście minimalizmu. Jedna z jej czytelniczek przedstawiła swoją historię przejścia z dziećmi w minimalizm i po przeczytaniu tego, nie ukrywam miałam wielkie oczy.  Nie neguję sposobu na życie bohaterki artykułu, wręcz przeciwnie podziwiam ją, ale przyznam szczerze, że nie spodziewałam się aż takiego minimalistycznego podejścia do przedmiotów dziecięcych tak to umownie nazwijmy.

Widzicie od momentu, gdy kobieta dowiaduje się, że jest w ciąży jest zewsząd bombardowana gadżetami, absolutnie niezbędnymi do wychowania dziecka. Mają one z jednej strony sprawić, że dziecko będzie się cudownie rozwijać, z drugiej mają ułatwić życie rodzicom, co tu dużo mówić zwłaszcza mamie.  Dodatkowo pierwsza ciąża to taki stan (jak przeczytałam ostatnio gdzieś w internetach) romantyczny. Wszystko jest piękne, wspaniałe, takie urocze i słodkie. Ubranka fikuśne, pościele, materacyki, leżaczki, karuzele i milion innych mniej lub bardziej przydatnych dupereli.  I tak, można się w tym zatracić, zwłaszcza jeśli nie musi się zwracać uwagi na pieniądze przy tych wszystkich wydatkach. Ale moim zdaniem jest jednak pewna grupa przedmiotów, które są niezbędne, które stanowią podstawę zdecydowanej większości wyprawek i oczywiście pewnie są takie mamy,  które ich nie potrzebowały, ale sądzę, że jest to bardzo marginalny przypadek. Dlaczego? Bo jednak łóżeczko i wózek to dwa podstawowe elementy wyprawki, niezbędne bo nawet jeśli rodzice decydują, że dziecko będzie spać z nimi w nocy, to jednak w dzień trzeba gdzieś malucha położyć do spania, czy nawet odłożyć na chwilę, a łóżeczko jest najbezpieczniejszym wyborem. Wózek też do wyjścia z domu jest raczej niezbędny, no można chustę, ale wybaczcie w zimie, tak jak teraz przy dość niskich temperaturach to jednak w chuście dziecka sobie na spacerze nie wyobrażam. Poprawcie mnie jeśli się mylę, bo w temacie chust jestem laikiem. Natomiast co do całej reszty rzeczy zbędnych i niezbędnych to wygląda to tak.

Przede wszystkim każde dziecko to jedna wielka indywidualność.  Nie jesteś w stanie przewidzieć co się przyda, a co nie, dlatego polecam kupowanie pewnych rzeczy dopiero po porodzie, jak już możemy zaobserwować co zostanie wykorzystane przez nas, czy przez malucha. Ale też nie zawsze uda się trafić. Opowiem Wam jak było u nas.

Asia – żadne tam high need baby, normalnie lubiła być na rękach, ale było jej dokładnie obojętne czyje to były ręce, dlatego też chętnie korzystałam z tych oferowanych przez prababcię. Interesowała się wszystkim dookoła (Asia, nie prababcia), i dlatego postanowiliśmy kupić karuzelę nad łóżeczko.  Błąd numer jeden. Zero zainteresowania. Wszystko inne było ciekawsze. Jak miała ze trzy miesiące nabyliśmy matę edukacyjną – błąd numer dwa, jak tylko nauczyła się przewracać, jej głównym celem było uciec z tej maty. Jak miała cztery miesiące dostaliśmy w prezencie (ale na naszą prośbę) leżaczek. Możliwe, że trochę za późno, bo już była na etapie kombinowania jakby tu usiąść, ale jednak zawsze to pozycja półsiedząca, z której lepiej widać, niż leżąc w wózku. Błąd numer trzy. Nie znosiła leżaczka. Siedziała w nim góra przez  5 minut dziennie – łącznie 5 minut.

A teraz Mati – kocha karuzelę, leży w łóżeczku wpatruje się, kręci głową za nią, wyciąga ręce. Teraz już zdemontowałam część, która się kręci, zostawiłam tylko tę boczną i on tam sobie do niej patrzy i wciska klawisze. Mata edukacyjna – hit, potrafi leżeć przez godzinę i się bawić. Sam. Leżaczek to samo, siedzi, patrzy co robię, albo co robi Asia, bawi się zabawką jakąś, a ja spokojnie mogę przygotować śniadanie (teraz zrobiło się głośno o tym, jakie to leżaczki są złe i niedobre, ale moim zdaniem wszystko z umiarem i rozsądnie, wiadomo, że nikt nie będzie trzymał dziecka w leżaczku cały dzień).

I widzicie, przy Asi mogłam się obejść bez tych gadżetów, przy Matim powodują one, że mogę zrobić wiele rzeczy, w tym także bawić się z Asią, dzięki czemu ona nie czuje się pominięta, ma mamę dla siebie tak jak kiedyś.  Dlatego minimalizm minimalizmem, ale trzeba wszystko dostosować do potrzeb swoich i dziecka. Jeśli świetnie dajesz sobie radę bez łóżeczka, wózka, leżaczka, maty, karuzeli, krzesełka do karmienia to super, jeśli używasz któregokolwiek z tych gadżetów, bądź innego to też Twój sposób na życie i organizację z dzieckiem. Moim zdaniem minimalizm to także nie popadanie w skrajności i słuchanie siebie i dziecka. Moje dzieci mają mało zabawek – tak jest to mój wybór, ale poparty obserwacją, Asia bawi się bardzo konkretnymi rzeczami, więc nie potrzebuje miliona lalek i misiów, czy zabawek wielkogabarytowych, ale nie wiem co będzie kiedyś, tym bardziej, że Mati na razie jest mały i wiele mu nie trzeba, ale może w przeciwieństwie do Asi, on będzie potrzebował różnych zabawek i dużo więcej niż Asia. Za to korzystam z krzesełka do karmienia i z niani elektronicznej, która ratuje mi życie, bo mieszkamy w domu,  a nie w mieszkaniu, gdzie faktycznie takie urządzenie niekoniecznie musi być potrzebne. A jak było u Was? Korzystacie z różnych rodzicielsko – dziecięcych usprawnień, czy jednak są one Wam całkowicie zbędne?

Ps. Będzie kolejny tekst o tym co zmieniło się u mnie przez ostatnie 4 lata w kwestii posiadania przedmiotów, i wszystko to łączy się z dziećmi.