„Na marne” Marta Sapała

Babcia Helena zawsze miała pełną lodówkę. W jej domu nigdy nie mogło zabraknąć jedzenia. Ale też babcia nigdy jedzenia nie wyrzucała. Każdy posiłek zjadała do ostatniego okruszka. Na święta było zawsze kilka rodzajów ryby przygotowanej na różne sposoby, sałatki, kilka ciast, kompot z suszu, różne pierogi (łącznie około 400 sztuk na 7 osób) i oczywiście barszcz z uszkami. W naszej rodzinie mówiło się, że jemy uszka z barszczem, bo średnio w talerzu lądowało ich około 40 sztuk?

Po świętach nie wyrzucaliśmy nic. Nie było co wyrzucić, wszystko zostało zjedzone. Babcia nie wybrzydzała. Lubiła czasem zjeść ozorek, cynaderki albo móżdżek. Dla mnie nie do przełknięcia, babcia zjadała z apetytem. Babcia Helena przeżyła w czasie wojny wielki głód. Głód tak ogromny, że momentami traciła wzrok. To wywarło wpływ na jej stosunek do jedzenia i do zawsze pełnej lodówki.

Babcia Helena to moja babcia, ale w „Na marne” Marty Sapały jest kilka takich wojennych historii, które wpłynęły na ludzi i ich lodówki. Jedni zawsze mają pełne, czasem coś wyrzucą, inni gospodarują tak, aby wykorzystać wszystko co się da. Zrobić sok ze skórek owoców, chipsy z obierek z warzyw, czy lemoniadę z resztek miodu. Bardzo rozsądna to książka. Pokazuje, że definicje jedzenia są różne i na marnotrawstwo można spojrzeć z różnych stron. Dla jednego obierki to produkt uboczny, z założenia przeznaczony na straty, dla innych to jadalna część nie do wyrzucenia.

Kilka lat temu przeczytałam „Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków” napisany właśnie przez Martę Sapałę. Zachwycił mnie jej spokój, rzetelność i podejście do tematu i do ludzi. Teraz autorka wzięła na tapet marnowanie jedzenia i zrobiła to z taką samą rzetelnością, delikatnością i obiektywizmem. Reportaż doskonały. Autorka jeździ razem z warszawskim MPO i sprawdza co ludzie wyrzucają do kubłów. Zagląda do sklepowych śmietników. Uczestniczy w nocnych wyprawach freeganów po jedzenie. Rozmawia z pokoleniem, które przeżyło wojnę i z osobami w kryzysie bezdomności. Zagląda do jadłodzielni, organizacji foodsharingowych i rozdaje posiłki potrzebującym w jednym z krakowskich stowarzyszeń. Poszła na kurs gotowania z resztek, a potem skonfrontowała zdobytą wiedzę z kobietami z koła gospodyń. Godzinami rozmawiała z naukowcami i ekspertami ds. żywienia, żywności. I wreszcie przeprowadziła eksperyment, zapisywała przez miesiąc każdą wyrzuconą obierkę, przeterminowany produkt, niedojedzony obiad. I o to samo poprosiła znajomych – studentów, emerytów, samotne matki, rodziny z dziećmi, pary i singli.

„Na marne” to jest naprawdę reportaż doskonały. Tak powinno wyglądać dokładne zbadanie tematu. Z każdej możliwej strony i na dodatek bez oceniania. Ta książka nie ma morału. Nie wyciągnięto z niej jednego konkretnego wniosku, bo temat marnowania/niemarnowania żywności jest skomplikowany i dla każdego oznacza co innego. Na dodatek „Na marne” jest świetnie napisane. To się samo czyta. Akcja za akcją i to w książce o jedzeniu. Chapeau bas droga Autorko!