Minimalizm – jak to się zaczęło

Moja przygoda z minimalizmem zaczęła się jak w przypadku wielu osób. Od książek. Wychowałam się w starej kamienicy, w dużym mieszkaniu, w trzypokoleniowej rodzinie, w której czytali wszyscy i w związku z tym książki były u nas wszędzie. Dosłownie wszędzie. Egzemplarze szły w tysiące.  I ja też miałam ich mnóstwo. A oprócz tego zbierałam porcelanę, miałam mnóstwo ciuchów – jak to nastolatka i szpargałów potrzebnych w sumie nie wiadomo po co.

Mając 19 lat przeprowadziłam się z rodzicami do domu, wydawałoby się, że większa przestrzeń, mniej osób, więc mniej przedmiotów,  gdzieś to wszystko powinno się zmieścić. I zmieściło się. Nie było tego widać do momentu kiedy wyszłam za mąż. Mąż miał się do mnie wprowadzić, bo mieliśmy całe piętro dla siebie i postanowiliśmy zrobić sobie remont. Trzeba było spakować książki. I wszystko inne. Koszmar. A potem przyszła świadomość, że jak to wszystko rozpakujemy to jeszcze dojdą rzeczy męża.

I tak książki, moje ukochane książki, które głaskałam po okładkach i nie wyobrażałam sobie życia bez nich poszły na pierwszy ogień. I o dziwo łatwo mi to przyszło. Wtedy wyniosłam – głównie do biblioteki i domu dziecka – jakieś 100-150 tytułów.  I to była pierwsza faza. Po roku przeczytałam „Lekcje Madame Chic” i zaczęłam sprzątać szafę. A potem to już poszło. Ubrania, książki (w sumie w ciągu pięciu lat oddałam/sprzedałam ponad 800 tytułów), kosmetyki, wszystkie szpargały, nawet porządek w zdjęciach zrobiłam. Ostatni etap nadszedł jak byłam w ciąży i nie miałam siły ani ochoty wycierać kurzu z bibelotów stojących na komodach i regałach. Przejrzałam, oddałam, wyrzuciłam. I teraz robię to systematycznie. Przeczytałam książkę, wiem, że do niej nie wrócę, puszczam dalej w świat. Kilka razy w roku przeglądam ubrania. Bibelotów praktycznie nie mam, jedynie kilka pamiątkowych. Do tego co jakiś czas czyszczę telefon i facebooka, na bieżąco odpisuję na maile i natychmiast usuwam te niepotrzebne. Lubię przestrzeń, przestronne pomieszczenia, porządek, ale nie znoszę sprzątać. I minimalizm bardzo mi w tym niesprzątaniu pomaga. Mam czas dla dzieci, rodziny, dla siebie, czas na rozrywkę i pracę, i na czytanie książek. I dobrze mi z tym.

Prawda jest jednak taka, że takich porządków nie da się zrobić raz a dobrze. Minimalizm to proces ciągły. Każdego dnia podejmuję decyzję czy dołączyć dany przedmiot do mojego stanu posiadania. Nie jestem zwolenniczką określenia, masz mieć sto przedmiotów, nie możesz mieć więcej niż dwadzieścia książek. Minimalizm ma dawać Ci szczęście, więc znajdź swój własny sposób na tę ideę. Nadal dużo czytam, nadal kupuję sporo książek, ale ebooki, a nie papier. W papierze mam tylko te najbardziej ukochane tytuły i to mi wystarcza (jest ich dokładnie 43). Obecnie jestem na etapie tworzenia idealnej szafy i przewiduję, że skompletowanie dobrej garderoby zajmie mi ze trzy lata. Ale wiem, że warto. Moja rada – znajdź swoją własną wersję minimalizmu, bo to idea ma służyć Tobie,  a nie ty idei.

*tekst został napisany chyba w 2015 roku, przyznaję – nie pamiętam, znalazłam w czeluściach laptopa, teraz go uaktualniłam i postanowiłam opublikować.

**zdjęcia unsplash.com (Luca Bravo, Hugo Sousa)