The night manager, czyli Hiddleston na Bonda

http://www.filmweb.pl/serial/The+Night+Manager-2016-726905
źródło: filmweb.pl/

Serial na podstawie powieści Johna le Carrè o tym samym tytule to dla mnie zupełne zaskoczenie. Trafiłam na niego przez przypadek, a skusiły mnie trzy rzeczy: produkcja brytyjska, tylko 6 odcinków i przede wszystkim główne role Toma Hiddlestona i Hugh Laurie. Pierwszy odcinek mnie zaintrygował, a w drugim okazało się, że historia podąża w zupełnie innym kierunku niż się spodziewałam. Przez chwilę nawet byłam zawiedziona, ale na szczęście szybko wrócił mi rozum. Bo „The night manager” to doskonale zrobiony miniserial, który wciąga od pierwszych scen, intryguje, a przede wszystkim to najlepsza wizytówka znakomitych aktorów Toma Hiddlestona i Hugh Laurie. Hiddleston rolą Jonathana Pine’a toruje sobie drogę, by być nowym Bondem, prawdę mówiąc nie wyobrażam już sobie kogoś innego jako agenta 007. Z kolei Hugh Laurie udowodnił jak świetnym jest aktorem, bo postać Richarda Ropera była absolutnie jego. Miałam ogromne obawy, że patrząc na niego będę widziała doktora House’a, a tu ogromna niespodzianka. Hugh Laurie stworzył bohatera tak złego, tak przewrotnego w swoim charakterze, cynicznego, a jednocześnie zupełnie nie przypominającego House’a, choć charaktery mają podobne.

Kompletnie nie przypadła mi do gustu postać Jed, grana przez Elizabeth Debicki. Typ głupkowatej laluni, która ma robić za tło. Chociaż ma swoje lepsze i gorsze momenty, to w ogólnym rozrachunku wychodzi słabo. Dużo ciekawiej zapowiadała się postać Sophie Alekhan, szkoda, że pojawia się tylko w jednym odcinku.

Jednak obok dwóch świetnych ról męskich znalazło się miejsce dla dobrej postaci kobiecej. Angela Burr, w którą wcieliła się znakomita Olivia Coleman (znana zwłaszcza z produkcji „Broadchurch”) pozamiatała swoją kreacją żeńską część obsady. Była zdeterminowana, wredna, bezwzględna, a przy tym miała całkowicie słuszną motywację do działania i wrażliwość, która zdawała się przeczyć  pozostałym cechom. Nie uniknęłam porównań do Ellie, bohaterki Coleman z „Broadchurch”, gdzie czasem mnie denerwowała swojego rodzaju naiwnością i dobrocią, ale Angela Burr to zupełne przeciwieństwo miłej Ellie. A najśmieszniejsze jest to, że Angela Burr jest w całości wytworem scenarzystów, bo w książce jej miejsce zajmuje mężczyzna. Jak to dobrze czasami jest nagiąć nieco tekst do własnych potrzeb i pomysłów.

„The night manager” to produkcja, która wciąga od pierwszej chwili. Pierwsze dwa odcinki to doskonałe tempo akcji, ciekawe wprowadzenie, zaintrygowanie widza, no i sama nie mogę się zdecydować, czy Tom lepiej wygląda w garniturze czy bez. Bo pewnie to niepopularna teoria, ale jednak bliżej mi do stwierdzenia,  że w ubraniu mu do twarzy. To jest dopiero umiejętność – wyglądać rewelacyjnie bez względu na to co się ma na sobie. Ale wracając do meritum to po intrygującym początku fabuła trochę zwalnia, pozwalając nam przyjrzeć się motywacji Jonathana, jego decyzjom, zastanowić się po co właściwie on to wszystko robi. I to właśnie był ten moment, kiedy zwątpiłam czy nadal będę z takim zainteresowaniem śledzić kolejne odcinki. Nastawiałam się na serial sensacyjny, szpiegowski trochę, w klimatach hotelowych, bogatych, ciepłych, albo przynajmniej drogich – no co tu dużo mówić nastawiłam się trochę na styl Bonda. Jednak „The night manager” to nie jest Bond, nie ma tylu wybuchów, zwrotów akcji, spektakularnych wydarzeń, nieprawdopodobnych sytuacji. Dużo spokojniejszy, bardziej zorientowany na treść niż na akcję i być może w tym właśnie tkwi sukces. Bo można być mniej lub bardziej zachwyconym tą brytyjską produkcją, ale trzeba przyznać, że jest to dobrze zrobiony miniserial, który z pewnością zasługuje na uznanie, a Tom Hiddleston zasługuje na wzięcie pod uwagę do roli agenta jej królewskiej mości.