And then there were none

Jeden z najbardziej znanych kryminałów królowej gatunku Agathy Christie, czyli „Dziesięciu Murzynków” doczekał się ekranizacji. Czekałam z zachwytem, zaczęłam oglądać z zachwytem, i choć momentami ten zachwyt opadał, to jednak Brytyjczycy potrafią robić telewizję.

Zacznijmy od tego, że książka występuje pod trzema tytułami. Ja znam ją jako „Dziesięciu Murzynków” i taki tytuł widnieje na moim egzemplarzu książki, ale ma on ze dwadzieścia lat, a od tej pory wiele się pozmieniało i właściwie jedynym używanym tytułem obecnie jest „I nie było już nikogo”. Rzadziej można spotkać wersję „Dziesięciu żołnierzyków”. Zakładam, że Murzynki zniknęły ze względu na poprawność polityczną, ale jeśli to prawda, to dla mnie jest to przesada, ale nie będę się tu spierać o poglądy. Ekranizacja ważniejsza.

„And then there were none” to trzyczęściowy film telewizyjny, mini serial powiedzmy, z niezłą obsadą i przede wszystkim świetną fabułą. Ale czego innego spodziewać się po Christie. Choć jest to film na motywach powieści, to moim zdaniem ma on dużo wspólnego z książką, pokrywa się prawie wszystko (z tego co pamiętam z lektury, i co przejrzałam jeszcze w trakcie oglądania) i zdecydowanie określiłabym to raczej jako ekranizację niż adaptację, dlatego też tym określeniem będę się posługiwać.

Na wyspę noszącą nazwę Dziesięciu żołnierzyków, gdzie znajduje się tylko jeden dom, wielka posiadłość państwa Owenów zostaje zaproszonych ośmioro gości. Podejmują ich lokaj i pokojówka, a właściciele domu mają zjawić się nazajutrz. Podczas kolacji dochodzi do wydarzenia, które zmienia wszystko.

Mamy tu nie tylko przegląd charakterów, ale też całą plejadę znakomitych aktorów. Miranda Richardson czy mój ulubiony Sam Neill (najlepszy na świecie kardynał Wolsey z serialu „The Tudors”) to dwa najbardziej przyciągające nazwiska, choć nie ukrywajmy, że atrakcją jest tutaj Aidan Turner. Serio, jego wszędzie rozbierają. Nie oglądałam „Poldarka”, ale jak on  tam tak samo latał z gołą klatą, jak tutaj to chyba specjalnie dla niego takie role piszą (zresztą wspominała coś o tym Zwierz). No nie powiem, jest na co popatrzeć, ale Aidan ma jeszcze inne zalety, np. jest całkiem niezłym aktorem.  Uważam, że dobór aktorów do poszczególnych ról jest naprawdę dobry, pasuje i Sam Neill do generała Macarthura  i Miranda Richardson do zdewociałej Emily Brent, Aidan Turner jako Phillip Lombard, człowiek bez skrupułów jest świetny, a  Maeve Dermody jako Vera Claythorne to moja faworytka.

Jedyne czego troszkę zabrakło to klimatu. Fabuła  to wiadomo, stworzona przez Christie, nie może być słaba, ale książka miała genialny klimat. Tajemnicy, niepewności, niebezpieczeństwa wiszącego w powietrzu. W ekranizacji momentami ten klimat gdzieś znikał. Ulatywał i nagle go nie było, choć scenę wcześniej atmosfera była gęsta jak zupa.


„And then there were none”  to bardzo dobra produkcja. Zwłaszcza dla kogoś kto nie pamięta finału książki, ja niestety pamiętałam, co trochę popsuło mi oglądanie, ale obiektywnie muszę powiedzieć, że podobało mi się. Świetna obsada, dobra realizacji, Christie byłaby zadowolona. I myślę, że większość z was też będzie.