Na końcu świata, czyli o najbardziej depresyjnym serialu ever…

Opowiem wam o dziwnym serialu. Takim, który wydaje się być świetny, intrygować, a jednocześnie nudzić w taki dziwny sposób. 

Czekałam na Fortitude, bo to brytyjska produkcja, ze świetną obsadą i ciekawą fabułą. Oto na krańcu świata, gdzieś na kole podbiegunowym jest najbezpieczniejsze miasteczko na świecie. I oczywiście dochodzi do morderstwa. W tym nudnym, zaśnieżonym miejscu, gdzie nikt (a na pewno  ja) z własnej woli by nie mieszkał.  Wieczna zima i ciemność to coś co raczej nie nastraja pozytywnie, a mimo to ludzie żyją sobie tutaj spokojnie, choć wiadomo każdy ma jakieś tajemnice.  Zbrodnia jest szokiem dla całego miasteczka. Ludzie zaczynają robić się podejrzliwi i część z nich ze strachu przestaje racjonalnie myśleć, podejmując niebezpieczne decyzje.

Wiem, że ten opis jest bardzo lakoniczny i właściwie wiele seriali można by tak przedstawić, ale naprawdę napisanie czegokolwiek więcej będzie zbyt dużym spojlerem. Trochę klimatem Fortitude przypomina Fargo. Ale o ile przy Fargo miałam ochotę skakać z balkonu przy każdym z pierwszych czterech odcinków, tak przy Fortitude dalej popadam w ponury nastrój, a widziałam już odcinków jedenaście. Zacznę od tego, że premierowy podwójny odcinek jest strasznie długi, nudny i chaotyczny. Tak naprawdę po obejrzeniu go nie wiesz o co tu chodzi. Mylą Ci się bohaterowie. Kompletnie nie rozumiesz poszczególnych wątków. I zastanawiasz się po cholerę w ogóle oni tam mieszkają. Po obejrzeniu trzeciego odcinka jednak zaczyna Ci się rozjaśniać w głowie i już wiesz, że to dobry serial jest. I nie męczy Cię już oglądanie. Nie patrzysz na zegarek, by sprawdzić ile do końca odcinka, nie przewracasz oczami, myśląc ile to innych rzeczy mógłbyś zrobić zamiast oglądać kolejny serial.  Bo widzicie Fortitude rozkręca się z odcinka na odcinek. Jestem ogromnie ciekawa  jak się skończy, bo drogę do rozwiązania scenarzyści wybrali nietypową. Z jednej strony prostą, a z drugiej niesamowicie pokrętną. Trudno coś napisać, nie zdradzając zbyt wiele. W każdym razie nic nie jest oczywiste i myślę, że to co podejrzewam, też okaże się nietrafione. Scenarzyści mylą tropy w każdym odcinku, jak już Ci się wydaje, że znalazłeś rozwiązanie to zaraz się okazuje, że to jednak nie pasuje.

Jak to w brytyjskim serialu bywa obsada jest rewelacyjna. Zacznę od mojego ulubionego Stanleya Tucci. Pokochałam go za rolę Puka w adaptacji Snu nocy letniej z 1999 roku i od tej pory oglądam prawie każdy film z jego udziałem, zwłaszcza komedie. W Fortitude gra detektywa Eugene’a Mortona, który przybywa do miasta akurat w momencie, gdy zostaje popełniona zbrodnia. Podejrzliwy, ale jednocześnie ogromnie sympatyczny, potrafi przekonać do siebie każdego, choć w miejscu, w którym wszyscy się znają ewidentnie jest intruzem. Potrzebnym, choć niekoniecznie chcianym. Jest intrygujący, tajemniczy, zjawia się nagle i właściwie nie do końca wiadomo po co i dlaczego.

Drugą taką postacią jest gubernator Hildur Odegard grana przez Sofie Gråbøl, znaną jako Sarah Lund z duńskiego serialu Forbrydelsen, czyli Dochodzenie. Przez cały czas zastanawiam się, czy ona ma coś wspólnego ze sprawą czy nie. Maczała w tym paluszki, bo władzę ma nieograniczoną, czy jednak to był dla niej szczęśliwy zbieg okoliczności. Kobieta o kamiennej twarzy. Zastanawiam się czy to wada, czy raczej zaleta tej postaci. Ciężko coś  z niej wyczytać. Jedyne emocje, które ujawnia na zewnątrz to te dotyczące męża. Reszta jest skałą.

Moim trzecim typem jest Michael Gambon. Tego pana kojarzycie zapewne z roli Dumbledora z ekranizacji książek o Harrym Potterze. W Fortitude gra Henry’ego Tysona, podróżnika, fotografa, który emeryturę postanowił spędzić właśnie na kole podbiegunowym.  Jego postać jest dla mnie zagadką. Serial rozpoczyna się od niejednoznacznej sceny z jego udziałem i męczy mnie to, czy rzeczywiście mógł mieć coś wspólnego z morderstwem. Jednocześnie jest on tym, który widzi, że w mieście dzieje się coś niedobrego, że to już nie tylko kwestia charakterów ludzkich, ale przyrody, która daje sygnały ostrzegawcze mieszkańcom.

Cóż więcej mogę powiedzieć. To jest serial z gatunku tych rozwleczonych, zwłaszcza na początku. Potem, gdy intryga zaczyna się gmatwać, pojawia się coraz więcej pytań, robi się też ciekawiej. Ale nie ma tutaj porywającej akcji, momentami jest wręcz nudno, a przede wszystkim zimno i przerażająco cicho. Naprawdę, aż człowieka przeszywa, bo ta cisza jest jakaś taka głośna, niespokojna, jakby zwiastująca tragedię. Klimat jest jednym z tych elementów, który wyjątkowo dobrze udał się twórcom. Myślę, że fabuła i obsada również są niezwykle udane, ale co do fabuły to wypowiem się po finale serialu. Na razie jest dobrze, a w zależności od ostatniego odcinka (bo tylko ten mi został do obejrzenia) zobaczymy czy scenarzyście potrafią naprawdę zaskoczyć widza. Ja w każdym razie polecam Wam tę produkcję, bo jest to jeden z lepszych seriali, zwłaszcza na tle tych wszystkich amerykańskich tasiemców.

Ps. Wczoraj pojawiła się informacja, że serial dostał drugi sezon i tak się zastanawiam, co to będzie, bo jakoś nie widzę sensu tworzenia kolejnych odcinków, boję się, że spieprzą i tyle będzie. Ale zobaczymy.