W stronę Swanna – Marcel Proust

„W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta to jeden z tych cykli książkowych, które wymagają czasu, cierpliwości i samozaparcia. Zawsze podziwiałam ludzi, którym udało się przebrnąć przez tę nudną jak mi się wydawało, długą i skomplikowaną lekturę. I zawsze uważałam, że ja nie dam rady. Proust jawił mi się jak James Joyce nieosiągalny przed uzyskaniem pewnej dojrzałości myślowej, doświadczenia życiowego, a co za tym idzie pewnego wieku. Joyce’a nie czytałam, myślę, że gotowa będę sięgnąć po „Ulissesa”, gdzieś tak w okolicach czterdziestych urodzin, czyli jeszcze sporo czasu mi zostało.  Pomyślałam natomiast, że skoro jest możliwość to sięgnę po pierwszy tom „W poszukiwaniu straconego czasu”, czyli „W stronę Swanna”. A okazja nadarzyła się w związku z setną rocznicą pierwszego wydania (oryginalnego), gdyż Wydawnictwo MG postanowiło uczcić ten jubileusz własnym wydaniem, w rewelacyjnym przekładzie znanego tłumacza i pisarza Tadeusza Boya – Żeleńskiego i z jego wstępem do lektury.

I tak rozpoczęłam swoją przygodę z Marcelem. W pierwszym tomie poznajemy historię jego dzieciństwa i przełomowe chwile, które będą ważne w jego dalszym, dorosłym życiu. Chłopiec spaceruje z rodzicami po rodzinnej miejscowości Combray, a celem tych wypraw jest jeden z dwóch kierunków, albo podążają w stronę domu sąsiada o nazwisku Swann, albo w stronę posiadłości Guermantes. To wtedy właśnie Marcel widzi po raz pierwszy rudowłosą dziewczynkę, która zawładnie jego sercem. W tym tomie poznajemy również historię miłości Swanna i jego dążeń do małżeństwa z Odetą de Crécy.

„W stronę Swanna” to bardzo nostalgiczna powieść. Wolne, wręcz ślimacze tempo akcji, bardzo szczegółowe opisy, mnóstwo przemyśleń, wynurzeń filozoficznych to wszystko wywołuje refleksję czytelnika nad życiem, sensem egzystencji, skłania do melancholii. Proust posługuje się pięknym, barwnym, plastycznym językiem, który wywołuje pod powiekami szereg kolorowych obrazów, przywołuje wspomnienia bohatera, ale też łączy z naszymi myślami. Narzekałam ostatnio na monologi wewnętrzne Lucy Snowe, bohaterki „Villette” Charlotte Brontë, Proust również używa ich w ogromnej ilości, momentami zajmują wręcz całe strony i nie widać ich końca, ale są tak rewelacyjnie napisane, tak inspirujące i pochłaniające, że warto poświęcić im czas. Genialna strona psychologiczna książki, drobiazgowe zagłębianie się w charakter i postawę poszczególnych bohaterów, odmalowanie społeczeństwa francuskiego w sposób co tu dużo mówić niezbyt pochlebny, typowo mieszczański, momentami kołtuński i przede wszystkim mocno snobistyczny i dość hermetyczny.


„W stronę Swanna” jak i zapewne kolejne części cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” to nie jest lekka, łatwa i przyjemna lektura. Wymaga skupienia, myślenia w trakcie czytania, zatrzymywania i zastanawiania się nad poszczególnymi zdaniami, a niejednokrotnie przeczytania powtórnie całego akapitu. Czytałam tę książkę dwa tygodnie, niecałe pięćset stron, czyli średnio czterdzieści stron dziennie, a prawdę mówiąc gdyby nie determinacja, to najchętniej smakowałabym ją po kilka stron, bo dokładne zrozumienie powieści zmienia jej kontekst, a ja z pewnością na wiele kwestii nie zwróciłam uwagi. Proust stworzył piękną historię, która niewątpliwie zasługuje na miano arcydzieła literatury światowej, ale też nie każdy się nią zachwyci, nie każdy da radę ją przeczytać. Jak wspominałam na początku ja tak mam z „Ulissesem” Joyce’a, po prostu są takie tytuły, do których trzeba dojrzeć, są takie, których nigdy nie da się zrozumieć, ale warto próbować, bo można odkryć, że to co wydaje nam się trudne i nierealne jest rewelacyjnie napisane i stanie się naszą ulubioną lekturą. 
http://www.wydawnictwomg.pl/w-strone-swanna/