Jeździec znikąd – film

Udało mi się wreszcie zobaczyć film „Jeździec znikąd” (The Lone Ranger). Wiecie Johnny Depp i na dodatek w roli podobnej do Jacka Sparrowa w „Piratach z Karaibów”, to zachęcać mnie szczególnie nie trzeba. Rwałam się do obejrzenia od momentu pierwszych trailerów. I niestety kiedy wreszcie mi się udało okazało się, że…

Kicz, kicz, kiczem pogania. No dobra film ma być pastiszem, okej, rozumiem, przyjęłam konwencję. Ale pastisz powinien być śmieszny, a „Jeździec znikąd” niestety taki nie jest. Wręcz przeciwnie jest koszmarnie nudny i cały czas się zastanawiam skąd wzięła się na filmweb.pl ocena 6,8. Chyba, że chodzący po dachach koń przyczynił się do tak wysokiej noty, bo to były jedyne momenty, kiedy naprawdę się śmiałam.

Johnny Depp jako Tonto jest przyzwoity, ratuje swoją rolą cały film, ale i tak daleko mu do ideału. Po roli Jacka Sparrowa, chyba wyczerpały mu się pomysły na zagranie tego typu postaci, bo Tonto jest marną kalką rewelacyjnego pirata. Z jednej strony dobrze, że aktor nie popadł w schemat i nie powielił charakteru Sparrowa, z drugiej strony przeniesienie niektórych cech, sposobu mówienia czy mimiki byłoby wskazane. Podobała mi się Helena Bohnam Carter, jak zwykle w dziwnej roli, jednak zagranej słabo, jak na możliwości tej aktorki, bez jakiegoś takiego polotu i tego czegoś co Carter w sobie ma i co sprawia, że zawsze jest odbierana jako nieco szalona. Tutaj słaba rola wynika przede wszystkim z tego, że jest niewielka i kiepsko napisana, więc ogranicza możliwości aktorki, jednak spodziewałam się po niej więcej. O reszcie obsady nie ma nawet co się wypowiadać, przeciętność ponad wszelkie granice, irytująca postać Rebeki Reid i słaby Armie Hammer w roli Johna Reida.

Fabuła „Jeźdźca znikąd” zapowiadała się intrygująco. Wiadomo, że komedia, więc widz nastawiony jest na zabawę, której nie otrzymuje. Początek, kiedy stary Tonto zaczyna opowiadać o przygodach, które dzielił z tytułowym jeźdźcem sprawiają, że film zaczyna się oglądać z zainteresowaniem. Pierwsze sceny w pociągu również powodują, że narastała we mnie chęć na zobaczenie dalszego ciągu. I to był ostatni moment kiedy pomyślałam, że to będzie fajny film. Sekwencja goni sekwencję, niezwiązane ze sobą w żaden sposób gagi wyskakują niczym klaun z pudełka, pomieszanie z poplątaniem, które funduje nam Gore Verbinski robi wrażenie, jakby on sam się pogubił w swoich pomysłach. Za dużo ich miał i koniecznie chciał zmieścić w jednym filmie, co tylko wydłużyło go do nudnych dwóch i pół godziny. Wątek miłosny napisany jakby od niechcenia, tylko po to, żeby był, a można było z niego zupełnie zrezygnować i film nic by na tym nie stracił, a śmiem twierdzić, że nawet by zyskał. Główni bohaterowie, czyli Tonto i Reid mieli stanowić kontrast, Indianin wierzący w duchy przodków, mający własną filozofię i własny cel w życiu oraz prawnik, chcący wprowadzić w miasteczku zasady przestrzegania i poszanowania prawa, w miejsce dotychczasowego ‘róbta co chceta’. To też nie wyszło reżyserowi, bo owe kontrasty w żaden konkretny sposób ze sobą nie walczą. Dialogi między Tonto i Reidem są mdłe i pozbawione jakiejkolwiek iskry, która powinna buchać między bohaterami, kiedy spierają się o swoje racje.

Niestety „Jeździec znikąd” zawiódł mnie na całej linii. Sztuczne sceny, bezbarwni bohaterowie, nieco rozlazła fabuła. Nastawiałam się na coś w rodzaju rewelacyjnego „Buta Manitu”, a dostałam nudną i głupią historię, którą Verbinski usiłował nieudolnie poskładać. I ostatnia rzecz, która mnie zirytowała do reszty. Któż wpadł na tak genialny pomysł, by zrobić do tego filmu dubbing? Sądząc po treści i niektórych scenach, raczej był on dozwolony od 12 lat, a w tym wieku już się nadąża za napisami. No ostatecznie można było dać lektora, ale dubbing? Zepsuł cały film! Tragedia, tragedia i jeszcze raz tragedia. Nie polecam! A jeśli już koniecznie chcecie obejrzeć, to proponuję wersję z napisami. 

plakat pochodzi z filmweb.pl