W szpilkach od Manolo, czyli jaka książka taka recenzja

Zachęcona okładką, intrygującym tytułem i rewelacyjnymi recenzjami sięgnęłam po moją pierwszą książkę Agnieszki Lingas – Łoniewskiej „W szpilkach od Manolo”. I powiem tak: dawno się tak nie zawiodłam na żadnej książce. Miało być kryminalnie, komediowo i romantycznie, może niekoniecznie w tej kolejności, ale jednak. Tymczasem było nudno, bezbarwnie i słabo. Poziom dialogów sięgający dna, miało chyba być zabawnie, a wyszło moim zdaniem niesmacznie. Nie spodziewałam się niczego odkrywczego ani nawet ambitnego po tej książce, po prostu chciałam się zrelaksować, a tylko się zirytowałam infantylnością bohaterek, które już dawno wyrosły z głupiego wieku, a zachowują się momentami, chociaż wróć nie momentami, cały czas zachowują się jak napalone, rozchichotane nastolatki, które urwały się rodzicom spod klosza. Liliana chce uchodzić za kobietę niezależną pod każdym względem, tymczasem z łatwością daje się pokierować pierwszemu lepszemu facetowi. Upija się jak Bridget Jones, jest samodzielna jak Carrie Bradshow i chociaż nie narzeka na swój stan cywilny, a jedynie daje odpór nachalnej mamusi, to jednak jest jakaś taka mdła we wszystkim co robi i głupia, choć twierdzi, że to Lejdi, jej szefowa jest tępa. Ja zaś różnicy między jedną a drugą nie widzę. Zresztą Lejdi jest tak słabo wyeksponowana, że mam prawo nie dostrzegać jej charakteru. Odnoszę wrażenie jakby autorka przekalkowała schemat bohaterek z „Seksu w wielki mieście”, zapracowane, wyzwolone, tylko że inteligencji za grosz w porównaniu do postaci z amerykańskiego hitu. A ojciec Liliany skojarzył mi się z Dulskim, chce mieć tylko święty spokój.

Sama fabuła też nie powala. Autorka chciała wymieszać trzy gatunki, a żadnego jej się nie udało wprowadzić poprawnie. Komedia – nie jest śmiesznie, romans – jakiś taki zbytnio naciągany, kryminał – kompletnie niedopracowany. Jeszcze zanim doszłam do połowy książki wiedziałam jak się skończy i kto jest złoczyńcą, że takiego oględnego słowa użyję. Największy zarzut jaki postawię w kwestii fabuły to pourywane wątki. Zaczyna się rozdział, bohaterka przyjeżdża do pracy, czytelnik zostaje wprowadzony w temat. Liliana pracuje w korporacji, jest świetnym pracownikiem, ale ma wredną i oczywiście głupią szefową, ma oddane przyjaciółki, z którymi oplotkowała już pół firmy i uśmiecha się fałszywie do każdego, bo tak należy. W tym miejscu autorka zaczyna się rozwodzić nad problemami zawodowymi bohaterki, hobby jej i jej przyjaciółek, odczuciami względem natrętnej w kwestii ślubu mamusi i beznadziejnymi, kłamliwymi facetami z jakimi Liliana ma oczywiście do czynienia. Rozważania się kończą, po czym przechodzimy do kolejnego rozdziału, który znowu zaczyna się w momencie, gdy kobieta przyjeżdża do pracy. A przepraszam, gdzie jakiś środek? Nie wiem, powrót do domu, drobne napomknienie przynajmniej, że wychodzi z pracy, że dzień się kończy, że siedzi przy lampce wina albo pisze recenzję książki (bo zapomniałam dodać, że Liliana prowadzi bloga z recenzjami książek). Cokolwiek co naprowadziłoby czytelnika, że rozdział się kończy. A tu tak, siedzi w  biurze i nagle siup znowu jedzie do pracy.

Nastawiałam się na ten wątek kryminalny, a jego tu ledwo widać. Jest ten piękny i przystojny rycerz na białym koniu, czy raczej w czarnym samochodzie, co to ma uratować damę w opałach (jeszcze Liliana musiałaby być damą), matko jaki nudny. Łazi ciągle za Lilianą jak ten cień, chronić ją chce, co oczywiście średnio mu wychodzi, choć bohaterstwo aż kipi mu uszami. Złoczyńca zaś przemyka cicho i bezwonnie przez całą książkę, by pojawić się na końcu nie wiadomo skąd i nie wiadomo z jakiego powodu (choć czytelnik się domyśli szybko kto, co i dlaczego).

Zdecydowanie jedna z najsłabszych książek, jakie było mi dane czytać. Nudna, przewidywalna, infantylna, niedopracowana. Chcecie to przeczytajcie, ale ja do tego ręki nie przyłożę.