Efektem ubocznym lektury może być salwa śmiechu. Nie radzimy więc czytać tej książki w miejscu publicznym. Uprzejmie prosimy również nie informować napotkanych rzezimieszków o nowym wymiarze kary, ustanowionym przez bohaterki tej książki. Niech się gagatki na własnej skórze przekonają, cóż znaczy zemsta… ekologiczna*.
Już sam tytuł intryguje. No bo zemsta to ja rozumiem, ale żeby ekologiczna? Jak to tak? I co to w ogóle znaczy? Tłumaczyć nie będę, żeby nie zdradzać za dużo szczegółów, powiem tylko, że ta ekologia została przedstawiona w książce na różne sposoby, zarówno te oczywiste, jak i takie, gdzie trzeba szukać powiązań z dbaniem o naturę.
Małgorzata J. Kursa ma w sobie coś z Joanny Chmielewskiej. Wiem, że wiele autorek było już przyrównywanych do słynnej królowej kryminału, ale Kursa rzeczywiście ma w sobie coś ze znakomitej autorki, a mianowicie genialne poczucie humoru. Po pierwsze jej aluzje i dowcipy są subtelne, prześmieszne i trafiają do czytelnika, któremu nie trzeba podawać niczego na tacy, żeby się domyślił o co autorowi chodziło. Kursa wychodzi bowiem z założenia, że czytelnik – człowiek inteligentny sam pojmie sens anegdoty, wyłapie podtekst i będzie czytać dalej.
„Ekologiczna zemsta” jest nie tylko dowodem na dobry styl pisarski Małgorzaty Kursy, ale również na to, że poczucie humoru w narodzie nie zaginęło, tylko schowało się i trzeba je wyciągnąć na wierzch. Bohaterki książki są przekomiczne, energiczne, pełne pomysłów, nierzadko przyprawiających otoczenie o ból głowy, a do tego wiadomo, gdzie diabeł nie może tam babę pośle. Zresztą sam pomysł zemsty jest tak wymyślny, że tylko kobieta mogła go stworzyć. I tym optymistycznym akcentem kończę moje wywody – przeczytajcie sami, pośmiejcie się, bo to lektura znakomita na takie ponure, zimowe wieczory.