Scandal & reszta

UWAGA JAK ZWYKLE MNÓSTWO SPOILERÓW

Myślenie ewidentnie mi szkodzi. A na spacerach myśli jakoś tak same mi płyną, no i wymyśliłam. Zaczynam dostrzegać pewną prawidłowość w nowych sezonach moich ulubionych seriali – robią się koszmarnie złe. Nie nudne, złe. I boli mnie to. A może powinnam się cieszyć? Przestać oglądać to co złe, będę miała więcej czasu na inne serie, ciekawsze, albo na czytanie książek.  Jest tylko jeden problem. Te seriale są złe, ale tak cholernie wciągające. Zwłaszcza Shonda robi mi krzywdę. No bo taki „Scandal”. Pierwszy, krótki (siedem odcinków) sezon mnie zachwycił. Polityka, tajemnice, skandale – no po prostu to co misie lubią najbardziej. Drugi sezon świetny, zaskakujący, z mnóstwem ciekawych pomysłów. A potem nadszedł sezon trzeci. I tu już można tylko wzdychać. Twarda negocjatorka jaką była Olivia Pope zmieniła się w wiecznie płaczącą, bezbronną kobietę, której potrzeba silnego, męskiego ramienia, na którym mogłaby się wypłakać i znowu wypłakać, i jeszcze raz wypłakać. Serio? Ile można. Zaczęłam czwarty sezon, pierwsze odcinek płacząca Olivia, drugi odcinek płacząca Olivia, trzeci odcinek trochę mniej płaczącej Olivii. Chociaż przepraszam, teraz oprócz płaczącej Olivii jest jeszcze seks, seks i jeszcze raz seks. W wydaniu Olivii i Jake’a, Cyrusa i Michaela i jeszcze jakieś dziwne aluzje seksualne w wersji para prezydencka. I to było najbardziej niesmaczne. Chyba będę oglądać ten serial już tylko dla Scotta Folleya. Słowo daję, innego powodu nie ma.

A „How to get away with murder” też nie lepiej. Kolejne dzieło Shondy. Zapowiadało się super. Wciągnęłam się i nie mogę przestać. Ale jak mnie denerwuje ten płacz Annalise. Druga Olivia. Tylko ta już zaczęła od razu w pierwszym sezonie. Ba, w pierwszym odcinku. Zauważam pewną prawidłowość w serialach Shondy. Czarnoskóra główna bohaterka, koniecznie twarda, bezkompromisowa kobieta sukcesu, najlepiej prawnik (Olivia Pope też ukończyła prawo), jednocześnie w sprawach prywatnych krucha i delikatna jak liść na wietrze, łkająca przy każdej możliwej okazji. Jak mnie to wkurza. Tak właściwie to jak dodamy jeszcze parę gejów i grupę osób skupionych i wpatrzonych w główną bohaterkę (‘gladiatorzy’ Olivii, studenci Annalise) to mamy przepis na serial by Shonda. Ostatnio jojczałam, że zakończenie siódmego odcinka, było tak głupie, przewidywalne i w ogóle jak patolog mógł nie wykryć, że zamordowana studentka była w ciąży?! No to ósmy odcinek nam to wyjaśnia, nie odkrył, bo przy pierwszej sekcji nie badali macicy. Nosz cholera jasna. Nie mam wiedzy medycznej, ani kryminalistycznej, ale widziałam mnóstwo seriali kryminalnych, w tym od cholery i trochę odcinków CSI. Wszystkich trzech. Serialowa rzeczywistość jest taka, że patolog sprawdza wszystko. A dopiero jak tam mu nie wychodzi, to zagłębia się w szczegóły. Może nie znaleźć drobnego robaczka ukrytego gdzieś za lewą nerką, ale ZAWSZE, podkreślam ZAWSZE odkryje, że zamordowana była w ciąży. A tu mówią sobie tak beztrosko, że nie wiedzieli, bo nie zbadali, to jak oni robili tę sekcję ja się pytam?

A i widzicie odkryłam, że Shonda lansuje nową modę. Przedwczoraj na fejsbukowym wallu ktoś (nie pamiętam kto) wrzucił linka do artykułu (którego teraz nie mogę znaleźć), że modny staje się nowy typ faceta tzw. lumpen coś tam (jakieś nawiązanie do metroseksualizmu). Facet ma mieć brodę, być toporny i taki w ogóle drwal, ale jednocześnie zadbany. I tak właśnie jest Frank, asystent Annalise Keating. No szał ciał i uprzęży. Nawet nie wiedziałam, że coś takiego jak drwalowaty metroseksualista istnieje.

To już chyba zaczyna być tradycja, że co tydzień narzekam na „How to get away with murder”. Nadrabiam teraz „Scandal” więc możecie spodziewać się więcej narzekania. „Castle” na razie daje radę – jakoś. A w poniedziałek był nowy serial z polityką w tle „State of affairs”. Jak obejrzę – może w weekend- to zdam relację. Chyba, że już oglądaliście, to dajcie znać czy warto?