Pokój numer 10 – Ake Edwardson

W göteborskim pokoju hotelowym znaleziono zwłoki zamordowanej kobiety.
Erik Winter po przybyciu na miejsce uświadamia sobie, że wcześniej tu
był. Wtedy też chodziło  o zaginioną kobietę, której sprawa nigdy
nie została rozwiązana. Winter jest pewien, że wtedy coś widział. Coś,
co mu umknęło a co  powinien był zinterpretować. Czy te dwie kobiety
miały ze sobą coś więcej wspólnego niż tylko pokój numer 10?*
Pisałam już opinie o wszystkich poprzednich częściach serii o Eriku Winterze, autorstwa Åke Edwardsona. Recenzja były różne, bo książki szwedzkiego pisarza bardzo różniły się od siebie. Niektóre mnie zachwyciły, inne zirytowały. Teraz skończyłam czytać siódmy tom „Pokój numer 10”. I przestałam żałować, że mimo wcześniejszych potknięć autora, postanowiłam przeczytać cały cykl dziesięciu książek o komisarzu Eriku Winterze. 

„Pokój numer 10” to bardzo dobra mieszanka kryminału, obyczaju i psychologii. Edwardson skupił się tym razem przede wszystkim na prowadzonym przez Wintera śledztwie, na drugim planie pozostawiając jego życiowe rozterki. Ponadto przybliżył nam początki pracy zawodowej komisarza, wplątując w prowadzoną przez niego sprawę, elementy jego pierwszego dochodzenia sprzed osiemnastu lat. Tym sposobem poznajemy początki przyjaźni Wintera i Haldersa oraz reszty grupy śledczej.

W przeciwieństwie do wcześniejszych książek, autor opisał skrupulatnie prowadzone śledztwo, nie pominął najdrobniejszych szczegółów, co pozwoliło mi poczuć atmosferę policyjnego dochodzenia i razem z komisarzem rozwiązywać zagadkę morderstwa. Oczywiście jak na Edwardsona przystało, cała sprawa ma mocne podłoże psychologiczne i aby odkryć zabójcę należy poznać jego psychikę. Autor daje nam solidne ślady, które mają pomóc wytropić przestępcę i jak po sznurku prowadzi Wintera do rozwiązania sprawy. Po drodze nie brak jednak zwrotów akcji i elementów zaskoczenia.

Bardzo podobało mi się to, że Winter nie jest typem śledczego, który mozolnie dąży do wykrycia mordercy i udaje mu się to na samym końcu, przy czym czytelnik już w połowie książki wie kto zabił. Nie, „Pokój numer 10” to kryminał z charakterem, gdzie intryga nie jest skomplikowana, ale na tyle zakręcona, że jej rozwiązywanie daje czytelnikowi sporo satysfakcji, ja do samego końca wahałam się między dwoma bohaterami, typując mordercę.

I najważniejsza dla mnie sprawa, w przypadku książek Edwardsona. W poprzednich kryminałach autora niewymownie denerwowały mnie dwie rzeczy. Po pierwsze uwielbienie Wintera dla muzyki Coltrane’a, bohater słuchał jego utworów w każdym rozdziale i w każdej sytuacji, a że powtarzało się to mnóstwo razy w każdej kolejnej książce, zaczęło to być męczące. W najnowszej powieści Coltrane pojawia się tylko raz i to na samym końcu.

Druga sprawa – wtrącanie angielskich zwrotów. Do tej pory było ich tyle, że zaczynałam mieć wrażenie, że Szwedzi wcale nie mówią po szwedzku, tylko po angielsku. Winter ma przyjaciela Szkota, jeździ do Londynu po garnitury i buty, ale nie oznacza to, że w rozmowach ze współpracownikami musi co chwila wtrącać angielskie słówka czy zdania. „Pokój numer 10” jest wolny od tego typu zwrotów, Winter prowadzi normalne rozmowy w języku ojczystym, dzięki czemu nie sprawia wrażenia, że absolutnie każdy mieszkaniec Goteborga zna biegle angielski.  I za to autorowi serdecznie dziękuję.

„Pokój numer 10” to z pewnością jedna z lepszych powieści Edwardsona. Przemyślana fabuła, lekkie pióro autora, dobrze wykreowane postacie to norma w jego książkach. Natomiast wyeliminowanie denerwujących mnie elementów sprawiło, że zagłębiłam się  w lekturę z niekłamaną przyjemnością. Dlatego polecam fanom twórczości tego autora, miłośnikom skandynawskiego kryminału i dobrej powieści psychologicznej.

*nota wydawcy