The Crown

źródło: filmweb.pl
Nie umiem pisać o serialach czy filmach. Łatwiej jest mi wypowiedzieć się o książce, niż komentować grę aktorów, pracę scenarzystów, fabułę. Czasem jednak zdarzy się produkcja, o której aż chce się pisać, dlatego dzisiaj chciałabym opowiedzieć o „The Crown”.

„The Crown” to nowa produkcja Netflixa, który już niejednokrotnie udowodnił, że wie jak robić telewizję. Tym razem na warsztat poszedł temat niełatwy, kilkakrotnie już pokazywany w różnych odsłonach i z różnym skutkiem, mianowicie opowieść o życiu obecnie panującej Królowej Elżbiety II.  I choć byłam zachwycona „Królową” sprzed kilku lat, gdzie w roli tytułowej wystąpiła genialna Helen Mirren, to „The Crown” podobało mi się o wiele bardziej. Choć trzeba przyznać, że każda z tych produkcji pokazuje inny etap panowania królowej.

Księżniczkę Elżbietę poznajemy na dzień przed jej ślubem z grecko-duńskim księciem Filipem. Młodą, zakochaną kobietę pełną obaw, ale i nadziei co przyniesie przyszłość.  Jest rok 1947, Elżbieta ma zaledwie 21 lat i nie myśli jeszcze o rządzeniu krajem.  Nie wie, że wkrótce przyjdzie jej się zmierzyć z ogromnym wyzwaniem bycia nie tylko głową państwa, ale i wzorem do naśladowania dla wszystkich poddanych. W pierwszym sezonie ukazane zostały wydarzenia rozgrywające się między 1947 rokiem, a połową lat 50-tych.  Najjaśniejszym punktem tego okresu jest niewątpliwie koronacja Elżbiety. Po raz pierwszy takie wydarzenie było transmitowane przez telewizję i każdy Brytyjczyk mógł dostąpić zaszczytu pośredniego przynajmniej uczestniczenia w nim. Pierwsze lata panowania Elżbiety przyniosły wiele zmian w sposobie sprawowania władzy królewskiej.  Królowa uczyła się nowych dla niej reguł podejmowania decyzji, zwłaszcza w kwestiach trudnych, gdzie kłóciła się jej natura ze pozycją królowej.

Doskonale w roli Elżbiety sprawdza się Claire Foy, z jednej strony cicha i grzeczna, z drugiej twarda i stanowcza kiedy trzeba. Ogromnie podobała mi się Vanessa Kirby jako księżniczka Małgorzata. Szalona, nieokiełznana, niewłaściwie zakochana. Poza tym wspaniały John Lithgow w roli Churchila, cudownie wredny, choć może momentami wyolbrzymiający wady słynnego premiera. Mój ulubiony Jeremy Northam, którego wielbię od czasów „Emmy” jako Anthony Eden, minister praw zagranicznych, a później premier, na razie jest nieco przygaszony, ale liczę, że w kolejnym sezonie się rozkręci jako premier. Niewątpliwie jednak, i tu nie jestem zapewne odosobniona w poglądach, cały serial kradnie Matt Smith w roli księcia małżonka Filipa. Cudownie zwariowany, jednocześnie dumny oficer marynarki, a później nieco przytłoczony staniem w cieniu żony – królowej. Nie sądziłam, że Doctor Who sprawdzi się w roli tak odmiennej od dotychczasowych, a on nie tylko się sprawdził, ale też pobił na głowę wszystko i wszystkich.

„The Crown” to serial, na który wszyscy czekali, więc oczekiwania były mocno wywindowane. Myślę, że to spowodowało, że zdania są tak podzielone wśród widzów. Czytałam wiele zachwytów nad produkcją, jak i narzekania na zbyt duże skupienie się na jednym temacie – polityce. Ja jestem gdzieś pośrodku. Serial bardzo mi się podobał, jestem nim niewątpliwie oczarowana, nadziei nie zawiódł, ale też nie miałam wygórowanych oczekiwań. No może jedno – żeby nie było nudno. Bo widzicie często jest tak, że są świetne seriale, doskonale napisane, ale jakoś te odcinki się dłużą.  I to nie jest nawet kwestia nudy, bo fabuła ciekawa, ale nie da się obejrzeć więcej niż 1-2 odcinki na raz. „The Crown” to nie jest serial dynamiczny, ale nie ma w nim dłużyzn, momentów kiedy myślisz ‘o matko jeszcze 20 minut’, chociaż każdy odcinek trwa godzinę.  Produkcję Netflixa ogląda się z przyjemnością, bez jakiegoś specjalnego napięcia, bo też wiadomo co się stanie dalej, ale z takim poczuciem, że to się po prostu dobrze ogląda. I chce się oglądać.  Czego Wam życzę.